Tekst: Bogumił Zając.
Wielbłąd
Są zwierzęta na tym świecie,
które noszą garb na grzbiecie.
I tak właśnie rzecz wygląda
u znanego nam wielbłąda.
Jeden kiedyś się zbuntował.
– Pora grzbiet swój wyprostować.
Nie prosiłem się o spadek,
żeby garb mieć, tak jak dziadek.
Chcę jak koń być lub gazela,
wdziękiem innych onieśmielać.
Nie chcę dźwigać takiej schedy.
Poszedł więc do ortopedy:
– Mówią, że pan świetnie leczy
i prostować umie plecy.
Góry noszę dwie na grzbiecie,
a dromader jedną przecież.
Tak już dłużej być nie może.
Ratuj, ratuj mnie, doktorze!
Doktor świetny w swoim fachu
wyjął skalpel. Rachu-ciachu!
Garbów nie ma, a grzbiet płaski.
Tu należą się oklaski!
Wielbłąd wielce ucieszony
udał się w rodzinne strony.
Droga wiedzie przez pustynię,
lecz godzinka nie upłynie,
a już wielce jest spragniony.
Język na wiór wysuszony.
Wody! – krzyczy. – Wody, wody!
Choć kropelkę dla ochłody…
Do oazy ledwo dotarł.
– Żyć bez garbów to głupota,
gdy wielbłądem się urodzi.
Dzięki ich istnieniu właśnie,
żyć w upale nie jest strasznie.
Z tłuszczu w garbach mamy wodę...
zbytnio dbałem o urodę.
Pić co chwilę teraz muszę,
bez menażki się nie ruszę.
Chociaż stara się wyginać,
krzywo siadać, dźwigać, spinać,
na nic zdaje się ta praca –
garbów nijak nie przywraca.
To wiadome było z góry,
nie da zmienić się natury.
Taki pomysł był wiel-błądzi:
chciał bez garbu – wiele błądził.
które noszą garb na grzbiecie.
I tak właśnie rzecz wygląda
u znanego nam wielbłąda.
Jeden kiedyś się zbuntował.
– Pora grzbiet swój wyprostować.
Nie prosiłem się o spadek,
żeby garb mieć, tak jak dziadek.
Chcę jak koń być lub gazela,
wdziękiem innych onieśmielać.
Nie chcę dźwigać takiej schedy.
Poszedł więc do ortopedy:
– Mówią, że pan świetnie leczy
i prostować umie plecy.
Góry noszę dwie na grzbiecie,
a dromader jedną przecież.
Tak już dłużej być nie może.
Ratuj, ratuj mnie, doktorze!
Doktor świetny w swoim fachu
wyjął skalpel. Rachu-ciachu!
Garbów nie ma, a grzbiet płaski.
Tu należą się oklaski!
Wielbłąd wielce ucieszony
udał się w rodzinne strony.
Droga wiedzie przez pustynię,
lecz godzinka nie upłynie,
a już wielce jest spragniony.
Język na wiór wysuszony.
Wody! – krzyczy. – Wody, wody!
Choć kropelkę dla ochłody…
Do oazy ledwo dotarł.
– Żyć bez garbów to głupota,
gdy wielbłądem się urodzi.
Dzięki ich istnieniu właśnie,
żyć w upale nie jest strasznie.
Z tłuszczu w garbach mamy wodę...
zbytnio dbałem o urodę.
Pić co chwilę teraz muszę,
bez menażki się nie ruszę.
Chociaż stara się wyginać,
krzywo siadać, dźwigać, spinać,
na nic zdaje się ta praca –
garbów nijak nie przywraca.
To wiadome było z góry,
nie da zmienić się natury.
Taki pomysł był wiel-błądzi:
chciał bez garbu – wiele błądził.