Tekst: Jacek Londyn. Ilustracje: Postaci do bajki zostały stworzone ze "skarbów" znalezionych na bałtyckiej plaży.
Tak i Nie
Dawniej niż dawno temu, w małym miasteczku, którego nazwy nie wymienię, pewnej nocy dziwny stwór
sfrunął na ziemię. Wyglądał – jeśli mnie czyta, niech się nie złości – jak latająca kupa kości. W dziobie niósł
świeżutkie jajo, nikt go nie spostrzegł – całe miasteczko spało.
sfrunął na ziemię. Wyglądał – jeśli mnie czyta, niech się nie złości – jak latająca kupa kości. W dziobie niósł
świeżutkie jajo, nikt go nie spostrzegł – całe miasteczko spało.
Informacja o nim w kronice miejskiej pojawiła się nazajutrz, zaraz po drugim śniadaniu:
„Podrzuconą niespodziankę strażnik miejski Roch Czujduch odkrył wczesnym rankiem. Z kronikarskiego
obowiązku należy wspomnieć, że to jajo, i że jest ogromne”.
„Podrzuconą niespodziankę strażnik miejski Roch Czujduch odkrył wczesnym rankiem. Z kronikarskiego
obowiązku należy wspomnieć, że to jajo, i że jest ogromne”.
Nie dała rady ruszyć go z miejsca stuosobowa straż miejska, ani perswazją, ani siłą, ani innym sposobem.
I tak ze sto lat lub więcej leżało sobie. W końcu z jaja wykluła się mała, miła maszkara – ni to ptak, ni gad.
Malec nie sprawiał kłopotów, tylko dużo jadł.
I tak ze sto lat lub więcej leżało sobie. W końcu z jaja wykluła się mała, miła maszkara – ni to ptak, ni gad.
Malec nie sprawiał kłopotów, tylko dużo jadł.
Nazwano go Tak, nie przypadkiem. Ochoczo odpowiadał „tak”, pytany o dokładkę. Był bardzo towarzyski,
tu zjadł jajko na twardo, tam suszone śliwki, gdzie indziej, dla odmiany, tłustej kiełbasy kawał. Gdzie by nie
wpadł w gości, coś w łapę dostawał. Smaczny kąsek szybko wpychał do ust… I rósł, i rósł,
i rósł.
tu zjadł jajko na twardo, tam suszone śliwki, gdzie indziej, dla odmiany, tłustej kiełbasy kawał. Gdzie by nie
wpadł w gości, coś w łapę dostawał. Smaczny kąsek szybko wpychał do ust… I rósł, i rósł,
i rósł.
Czym nakarmić ogromnego stwora? – zagwozdka dla mieszkańców była to spora. Pustkami zaczynały
świecić spiżarnie. Gdy sytuacja wyglądała już gorzej niż marnie, wygłodniały Tak rzekł miejskiej radzie:
–Jestem już duży. Sam sobie poradzę.
Cieszyli się mieszkańcy, że problem mają z głowy… Do czasu, gdy na jego miejsce pojawił się nowy.
W bezksiężycową noc z poniedziałku na wtorek, z plebanii zniknął, nie wiedzieć czemu, proboszcz
Świętosław Paciorek,
tydzień później przepadł bez śladu mistrz wędliniarski Szymon Wątróbka,
następnie złota rączka Wincenty Śrubka,
potem kolejno:
komendant policji Wacław Mundurek,
sprzedawca warzyw Szczepan Ogórek,
dyrektor szkoły Zdzisław Dyktando,
śpiewak chórzysta Lech Mur-Murando,
fryzjerka Matylda Kosmyk-Grzywka,
kuchmistrz nad kuchmistrze Onufry Pokrywka,
i znany z ciętego dowcipu rymopis Jacenty Szerszeń…
Innych, co przepadli bez śladu, wymieniać mi się nie chce.
Zrobił to przed laty kronikarz Dezyderiusz Pismak – była ich bardzo długa lista. Dlaczego zniknęli, nie było
kogo spytać… Listę zaginionych zamykał kronikarz. Sam siebie nie wpisał, to rzecz oczywista. Wskazywał
na to paskudny charakter pisma. Nazwisko kronikarza ktoś nabazgrał jak kura pazurem. Oj, pewnie
dostałby od niego za to niezłą burę…
Tajemnicze zniknięcia mieszkańców mógłby wyjaśnić Tak… Niestety, spytać go, nie było jak.
Taki byłby pewnie tej historii finał. Nikt by się nie dowiedział, jaka była zniknięcia ludzi przyczyna.
Dociekliwym czytelnikom żyłoby się z tym niełatwo. Na szczęście dla nich, biuro meldunkowe w Krakowie
rzuciło na sprawę nowe światło. Przesłało do prasy informację, że liczba mieszkańców miasta w ostatnim
czasie wzrosła, i to znacznie! Nie omieszkano przy tej okazji podać nowych krakowian nazwisk:
– proboszcz Świętosław Paciorek (zameldowany wieczorem we wtorek),
– mistrz wędliniarski Szymon Wątróbka,
– złota rączka Wincenty Śrubka,
– komendant policji Wacław Mundurek,
– sprzedawca warzyw Szczepan Ogórek,
– dyrektor szkoły Zdzisław Dyktando,
– śpiewak chórzysta Lech Mur-Murando,
– fryzjerka Matylda Kosmyk-Grzywka,
– kuchmistrz nad kuchmistrze Onufry Pokrywka,
– znany z ciętego dowcipu rymopis Jacenty Szerszeń…
Innych wymieniać mi się nie chce.
Nowo zameldowanych była bardzo długa lista, zamykał ją kronikarz Dezyderiusz Pismak. Sam spis
sporządził, to rzecz oczywista. Wskazywał na to – piękny i niepowtarzalny – charakter pisma.
Kronikarz wyjaśnił też radzie miejskiej, tak piękną polszczyzną, że słuchać było miło, dlaczego uchodźców
tylu tutaj przybyło. Radni poznali prawdę o olbrzymim, głodnym Taku, o żywności braku, nieposkromionym
stwora apetycie i o tym, że trzeba było uciekać, by ratować życie. Dezyderiusz gadał i gadał, bez chwili
przerwy, przez dwa dni i dwie noce, wybaczcie więc, że tylko fragment jego relacji przytoczę:
„Mniam, mniam, apetyt na was mam. Kiedy taki śpiew, a raczej ryk słychać w nocy, gdy strach ma
szczególnie wielkie oczy, to – póki jeszcze czas – bierze się nogi za pas. Tak właśnie kolejni, wystraszeni
mieszkańcy postępowali, nawet ci niczym nieopasani.
Pozostałych ogarniała coraz większa panika, bo nie wiedzieli, dlaczego ten czy ów sąsiad znikał. Życie w
nerwach dałoby się jakoś znieść, lecz nie niepewność, kiedy ktoś przyjdzie, by człeka zjeść.
Krótko mówiąc, w końcu wszyscy, ratując głowę, znaleźli się tutaj, w Krakowie. Wczoraj dowiedziałem się o
tym przypadkiem, gdy na rynku spotkałem znaną mi dobrze gromadkę. Gród Kraka jest dla nich
najbezpieczniejszym miejscem. Każdy słyszał wcześniej o Szewczyku Dratewce, który z nie takim
stworem, jak Tak poradził sobie, i to jak!
Co do mnie, z natury nie jestem strachliwy, lecz usłyszawszy pewnej nocy za oknem odgłos kłapania
ogromnych szczęk, pomyślałem, że kronikarz ludzkimi historiami się żywi. Piszę o ludziach, w
opustoszałym miasteczku zabiłaby mnie nuda. Nie mogłem na to pozwolić, więc nie czekałem do słońca
wschodu i, jako ostatni, dałem stamtąd chodu”.
Krakowscy radni, wysłuchawszy z trudem długiej opowieści Pismaka, oznajmili:
– Historia wasza jest potworna, a przypomnienie legendy o naszym bohaterze gestem dla nas miłym…
Traktujemy was tu jak swoich. Niech nikt się o własne życie nie boi. Co prawda Dratewki – świeć Panie nad
jego duszą – od dawna wśród nas już nie ma, lecz nie ma przecież szewców nie do zastąpienia.
Od tego dnia, nowo przybyli, pocieszeni radnych dobrym słowem, aż do śmierci w szczęściu i zdrowiu w
Krakowie żyli.
No tak, a Tak? Nie zdawał sobie sprawy, że jego budzące grozę zawodzenie podczas zbierania jadalnych
ziół, mchów i porostów wywoła w miasteczku tyle zamieszania. Jak widać, każdej diety zmiana powinna
być wcześniej dobrze przemyślana. Nie można tłuc się po nocach, rycząc na widok polnych przysmaków
głębokim barytonem „mniam, mniam”, bo tylko patrzeć, jak człek zostanie sam. Tak jednak nie wiedział o
tym i nieświadomie sam wpakował siebie w kłopoty. A że najważniejsze dla niego było zawsze
towarzystwo, po zniknięciu ludzi stracił biedaczek wszystko. Nic dziwnego, że gdy w miasteczku nie
zostało żywej duszy, głodny nowych znajomości, w ich poszukiwaniu w świat wyruszył.
Miał szczęście – w skalnej grocie, w niedotkniętej ludzką stopą okolicy, usłyszał śpiewne zawodzenie
przecudnej smoczycy. Ślicznotka Nie na imię miała, bo spotkanym kawalerom zawsze odmawiała.
Tym razem, na przybysza pytanie „Czy wyjdziesz za mną?”, odrzekła „tak”. Dla Taka to był znak, by pójść
razem na śniadanie.
Od dnia, w którym nasycili się swoim towarzystwem i młodymi pędami pokrzywy, przez długie lata aż do
śmierci żyli razem szczęśliwi.
świecić spiżarnie. Gdy sytuacja wyglądała już gorzej niż marnie, wygłodniały Tak rzekł miejskiej radzie:
–Jestem już duży. Sam sobie poradzę.
Cieszyli się mieszkańcy, że problem mają z głowy… Do czasu, gdy na jego miejsce pojawił się nowy.
W bezksiężycową noc z poniedziałku na wtorek, z plebanii zniknął, nie wiedzieć czemu, proboszcz
Świętosław Paciorek,
tydzień później przepadł bez śladu mistrz wędliniarski Szymon Wątróbka,
następnie złota rączka Wincenty Śrubka,
potem kolejno:
komendant policji Wacław Mundurek,
sprzedawca warzyw Szczepan Ogórek,
dyrektor szkoły Zdzisław Dyktando,
śpiewak chórzysta Lech Mur-Murando,
fryzjerka Matylda Kosmyk-Grzywka,
kuchmistrz nad kuchmistrze Onufry Pokrywka,
i znany z ciętego dowcipu rymopis Jacenty Szerszeń…
Innych, co przepadli bez śladu, wymieniać mi się nie chce.
Zrobił to przed laty kronikarz Dezyderiusz Pismak – była ich bardzo długa lista. Dlaczego zniknęli, nie było
kogo spytać… Listę zaginionych zamykał kronikarz. Sam siebie nie wpisał, to rzecz oczywista. Wskazywał
na to paskudny charakter pisma. Nazwisko kronikarza ktoś nabazgrał jak kura pazurem. Oj, pewnie
dostałby od niego za to niezłą burę…
Tajemnicze zniknięcia mieszkańców mógłby wyjaśnić Tak… Niestety, spytać go, nie było jak.
Taki byłby pewnie tej historii finał. Nikt by się nie dowiedział, jaka była zniknięcia ludzi przyczyna.
Dociekliwym czytelnikom żyłoby się z tym niełatwo. Na szczęście dla nich, biuro meldunkowe w Krakowie
rzuciło na sprawę nowe światło. Przesłało do prasy informację, że liczba mieszkańców miasta w ostatnim
czasie wzrosła, i to znacznie! Nie omieszkano przy tej okazji podać nowych krakowian nazwisk:
– proboszcz Świętosław Paciorek (zameldowany wieczorem we wtorek),
– mistrz wędliniarski Szymon Wątróbka,
– złota rączka Wincenty Śrubka,
– komendant policji Wacław Mundurek,
– sprzedawca warzyw Szczepan Ogórek,
– dyrektor szkoły Zdzisław Dyktando,
– śpiewak chórzysta Lech Mur-Murando,
– fryzjerka Matylda Kosmyk-Grzywka,
– kuchmistrz nad kuchmistrze Onufry Pokrywka,
– znany z ciętego dowcipu rymopis Jacenty Szerszeń…
Innych wymieniać mi się nie chce.
Nowo zameldowanych była bardzo długa lista, zamykał ją kronikarz Dezyderiusz Pismak. Sam spis
sporządził, to rzecz oczywista. Wskazywał na to – piękny i niepowtarzalny – charakter pisma.
Kronikarz wyjaśnił też radzie miejskiej, tak piękną polszczyzną, że słuchać było miło, dlaczego uchodźców
tylu tutaj przybyło. Radni poznali prawdę o olbrzymim, głodnym Taku, o żywności braku, nieposkromionym
stwora apetycie i o tym, że trzeba było uciekać, by ratować życie. Dezyderiusz gadał i gadał, bez chwili
przerwy, przez dwa dni i dwie noce, wybaczcie więc, że tylko fragment jego relacji przytoczę:
„Mniam, mniam, apetyt na was mam. Kiedy taki śpiew, a raczej ryk słychać w nocy, gdy strach ma
szczególnie wielkie oczy, to – póki jeszcze czas – bierze się nogi za pas. Tak właśnie kolejni, wystraszeni
mieszkańcy postępowali, nawet ci niczym nieopasani.
Pozostałych ogarniała coraz większa panika, bo nie wiedzieli, dlaczego ten czy ów sąsiad znikał. Życie w
nerwach dałoby się jakoś znieść, lecz nie niepewność, kiedy ktoś przyjdzie, by człeka zjeść.
Krótko mówiąc, w końcu wszyscy, ratując głowę, znaleźli się tutaj, w Krakowie. Wczoraj dowiedziałem się o
tym przypadkiem, gdy na rynku spotkałem znaną mi dobrze gromadkę. Gród Kraka jest dla nich
najbezpieczniejszym miejscem. Każdy słyszał wcześniej o Szewczyku Dratewce, który z nie takim
stworem, jak Tak poradził sobie, i to jak!
Co do mnie, z natury nie jestem strachliwy, lecz usłyszawszy pewnej nocy za oknem odgłos kłapania
ogromnych szczęk, pomyślałem, że kronikarz ludzkimi historiami się żywi. Piszę o ludziach, w
opustoszałym miasteczku zabiłaby mnie nuda. Nie mogłem na to pozwolić, więc nie czekałem do słońca
wschodu i, jako ostatni, dałem stamtąd chodu”.
Krakowscy radni, wysłuchawszy z trudem długiej opowieści Pismaka, oznajmili:
– Historia wasza jest potworna, a przypomnienie legendy o naszym bohaterze gestem dla nas miłym…
Traktujemy was tu jak swoich. Niech nikt się o własne życie nie boi. Co prawda Dratewki – świeć Panie nad
jego duszą – od dawna wśród nas już nie ma, lecz nie ma przecież szewców nie do zastąpienia.
Od tego dnia, nowo przybyli, pocieszeni radnych dobrym słowem, aż do śmierci w szczęściu i zdrowiu w
Krakowie żyli.
No tak, a Tak? Nie zdawał sobie sprawy, że jego budzące grozę zawodzenie podczas zbierania jadalnych
ziół, mchów i porostów wywoła w miasteczku tyle zamieszania. Jak widać, każdej diety zmiana powinna
być wcześniej dobrze przemyślana. Nie można tłuc się po nocach, rycząc na widok polnych przysmaków
głębokim barytonem „mniam, mniam”, bo tylko patrzeć, jak człek zostanie sam. Tak jednak nie wiedział o
tym i nieświadomie sam wpakował siebie w kłopoty. A że najważniejsze dla niego było zawsze
towarzystwo, po zniknięciu ludzi stracił biedaczek wszystko. Nic dziwnego, że gdy w miasteczku nie
zostało żywej duszy, głodny nowych znajomości, w ich poszukiwaniu w świat wyruszył.
Miał szczęście – w skalnej grocie, w niedotkniętej ludzką stopą okolicy, usłyszał śpiewne zawodzenie
przecudnej smoczycy. Ślicznotka Nie na imię miała, bo spotkanym kawalerom zawsze odmawiała.
Tym razem, na przybysza pytanie „Czy wyjdziesz za mną?”, odrzekła „tak”. Dla Taka to był znak, by pójść
razem na śniadanie.
Od dnia, w którym nasycili się swoim towarzystwem i młodymi pędami pokrzywy, przez długie lata aż do
śmierci żyli razem szczęśliwi.