Tekst: Bogumił Zając.
Baśń o złym królu i kobiecie w masce
Dawno, dawno temu… Tak kiedyś zaczynały się baśnie. I ta również tak się rozpocznie – Dawno, dawno temu, za siedmioma górami, za siedmioma lasami, było sobie małe królestwo, mały zamek (o ile zamek może być mały), a w nim żyli król i królowa. Król, pomimo że był władcą młodym, to mądrością dorównywał starszym i bardziej doświadczonym. Chociaż był surowy, wydawał sprawiedliwe wyroki, co wzbudzało szacunek wśród poddanych. Wiedzieli oni, że kto uczciwie pracuje, ten nie zazna głodu, a w potrzebie może liczyć na zapomogę z królewskich zapasów. Król nie tolerował jednak leni, kłamców i pieniaczy – próżno było takim szukać u niego wsparcia. Poddani kochali swojego króla, jednak stokroć mocniej kochali jego żonę. Młoda królowa była piękna niczym lilia i wesoła jak skowronek; jej uśmiech był tak ciepły i zaraźliwy, że niejednego już podniósł na duchu w trudnej chwili. Król kochał ją ponad życie.
Niestety pewnego dnia królowa zachorowała; z dnia na dzień traciła apetyt, chudła, a jej cera poszarzała niczym popiół. Król wzywał medyków z całego świata; przybywali, jeden znamienitszy od drugiego, ale każdy wychodząc z komnaty królowej rozkładał bezsilnie ręce. Żaden z nich nie znał, ani nawet nie słyszał o chorobie, która przykuła królową do łóżka. Król obiecywał wielkie bogactwa dla tego, kto zdoła uleczyć jego żonę. Dni jednak mijały, a stan królowej tylko się pogarszał. Była już lekka jak piórko i król mógł jedną ręką bez trudu unieść ją do góry. Jego stan również uległ zmianie; zmartwienie i bezsilność zabrały z jego twarzy uśmiech, a przyozdobiły ją siecią zmarszczek, włosy pokryły się siwymi pasmami, a smutek zagościł w jego niebieskich oczach na stałe. Znikąd nie było ratunku. Król oddałby swoje życie za życie żony; czuł, że bez niej nic nie ma sensu. Jeśli ona umrze, to i w nim coś umrze, jeśli wpierw serce nie pęknie mu z rozpaczy. A dni nieubłaganie mijały, powoli zabierając kruche życie z dobrej królowej…
* * *